Scena z udziałem Bibiany Tratio, która nie ujawnia jej prawdziwej tożsamości.
Rozpoczęto dąć w rogi i walić w bębny. W tym właśnie momencie spod tęczy wyfrunęło liczące miliony osobników stado żurawi, które dołączyły do granej muzyki swój ptasi śpiew. Wtedy właśnie na południu obozowisk wojsk pojawiły się dwa rumaki, na których w bajecznie pięknych i bogatych strojach, jechali narzeczeni. Głos bębnów był coraz donośniejszy i wznioślejszy, rogi wsparte już teraz trąbami, brzmiały dostojną głębią i harmonią. Do krążącego stada żurawi dołączyło stado orłów, dodając do niskich dźwięków rogów swoje wysokie popiskiwania. Para narzeczonych dumnie przejeżdżała przez obozowiska armii, nie spiesząc się. Wzbudzali swym wyglądem zachwyt i to zarówno ona, piękna, czarnowłosa, jak i on, blondyn z nieodłączną koroną Spinelu na głowie. Dzień był w połowie, Słońce w zenicie, ale zakryte ciemnymi chmurami. Nie ono odgrywało teraz najważniejszą rolę, lecz gigantyczny Księżyc, który rzucał swe srebrne światło, na zbliżających się do platformy jeźdźców. Nikt z przybyłych nie miał wątpliwości, że temu co się działo, musiała towarzyszyć magia o boskim pochodzeniu. Ludzie zgromadzeni na ślubie, ci niewtajemniczeni, coraz częściej swój wzrok przenosili na tajemniczy ogniowy tron, który w miarę upływu czasu, zaczął się coraz bardziej materializować i coraz wyraźniej krystalizował się kamień, z którego tron został wykuty. Prawa część tronu zrobiona była ze spinelu, lewa z różnokolorowego kamienia z wyraźnie widocznym pleochroizmem, co dodawało mu dodatkowego uroku.
Kiedy narzeczeni zeszli z koni i weszli na platformę, z Księżyca wyfrunęło kolejne stado skrzydlatych stworzeń. Leciały powoli i w ciszy. Tę ciszę zakłócały kroki młodej pary, która trzymając się za ręce, powoli wspinała się ku górze platformy. Kiedy młodzi dotarli na ćwierć jej długości, było już jasne, że kolejnymi skrzydlatymi gośćmi na ślubie było stado różnobarwnych motyli. Jedne wielkie jak dłoń, inne małe jak paznokieć, wszystkie one wleciały nad platformę i swoimi skrzydłami wachlowały gości. Siadały im na głowach, rękach, ramionach, łaskotały po policzkach i nosach. Widok tego zjawiska był nie do opisania, a różnorodności barw i wzorów motylich skrzydeł nie można było z niczym porównać. Armia Cienia, która swymi barwami olśniewała, na tle motylego stada wydawała się szara. Największy i najpiękniejszy motyl usiadł na głowie Bibiany, tworząc ze swoich skrzydeł koronę. Powoli i dumnie nimi wachlował, a ludzie szeptali
do siebie: — królowa. Nasza królowa. Jaka piękna. — Kiedy stado motyli przeleciało nad platformą i pofrunęło nad zgromadzonych pod zamkiem ludzi, cichutko zagrały piszczałki. Grały piękną melodię rozpisaną na głosy, stopniowo wzmacniając swe brzmienie. Wtedy właśnie, gdy ostatni z motyli opuścił platformę, Księżyc rozsypał się na miliardy miliardów cząstek i powoli opadał na zamek, platformę i przyległą okolicę. Obie tęcze powoli skupiły się w jedną, z której na początku tylko najbardziej spostrzegawczy, a po chwili nawet ci, których wzrok był niedoskonały, dostrzegli, jak formuje się przepiękna wielobarwna postać. Świetliki, bo to one właśnie imitowały Księżyc, opadły na ziemię. Ogień w skrzydłach tronu płonął radosnymi płomieniami, rzucając coraz więcej światła na istotę uformowaną z tęczy. Istota ta powoli nabierała kształtów i powoli opadała z nieba, w kierunku przygotowanego dla niej ogniowego tronu. Coraz wyraźniej dawało się słyszeć, dochodzące niby spod ziemi głosy rogów, werbli, bębnów i piszczałek. Ich dźwięk narastał i stawał się coraz bardziej donośny, majestatyczny, wręcz boski. Istota, która opadała z nieba miała już swoje kształty i swoją twarz.
— To Rudi — szepnęła cicho Bibiana.
— Tak, moja kochana, nie kto inny. Boginka udzieli nam ślubu.