Prolog
Przeszłość nie umiera – prolog
Uciekaj!
Tylko ta myśl była obecna w podświadomości biegnącego przez ciemny las młodego mężczyzny. Biegł tak szybko, jak tylko potrafił. Nie dostrzegał mrocznych elementów lasu poukrywanych po bokach. Nieruchome, martwe pnie drzew, gałęzie powyginane pod przeróżnymi kątami, oraz, czego nigdy tak naprawdę sobie nie uświadomił – żadnych zwierząt. Od chwili, kiedy zapuścił się pomiędzy drzewa o martwym wyglądzie, nie słyszał żadnych ptaków, czy też dzików, albo nawet i cholernych saren.
Teraz biegł. Oddech z każdą chwilą stawał się bardziej płytki i urywany. Co chwila jego mocno stawiane kroki łamały cienkie gałązki leżące na udeptanej (przez zwierzęta ?) ścieżce. Powietrze z sekundy na sekundę stawało się coraz cięższe. Poczuł niemal z fizycznym skutkiem, jak powoli tlen znika, a on zaczyna się dusić. Brakuje powietrza. Jest go tak mało…! Tak czy inaczej, nie było czasu na myślenie o tym, co się właśnie stało…
Po prostu musiał biec. Uciekać! Poruszać nogami z maksymalną prędkością, jaką tylko może wykrzesać przerażony człowiek. Grunt, to dobiec do bezpiecznej przystani. Ooo tak… W przystani nic mnie nie dosięgnie. Wtedy przystanę, złapię oddech… Boże, jak ja teraz potrzebuję złapać oddech…
Jego bezpieczna przystań zaś przybrała postać zaparkowanego kilkanaście metrów dalej samochodu.
Był 15 czerwca, a więc już niewiele pozostało do zakończenia szkoły. Dziwne, że taka myśl pojawiła się w głowie Łukasza, kiedy to wcześniej stał z przyjacielem przed wejściem do opuszczonego przed laty bunkra, a chwilę później będzie walczył o oddech biegnąc przez las, przytłaczający mrokiem (śmiercią ? Żadnych zwierząt…), naporem drzew i dusznością. Wszyscy wiedzieli (a może tylko tak twierdzili), że ten bunkier, którego korytarze znikały kilkanaście metrów pod ziemią, pochodzi jeszcze z czasów II wojny światowej. Jedni mówią, że to była tymczasowa kryjówka niemieckich oddziałów, kiedy to opracowywali strategię wybicia partyzantów poukrywanych nie dalej niż kilometr od ich obecnej pozycji. Inni zaś twierdzą, że w najgłębszej kondygnacji bunkra przeprowadzano nieludzkie eksperymenty na ludziach. Przewinął się temat brutalnego rozdzielania złączonych ciałem bliźniąt syjamskich, lub wszczepianie bez żadnej wcześniejszej sterylizacji komórek, lub genów pochodzących ze zwierząt. Może i obie te wersje są prawdziwe. Pewne jednak było, że to miejsce miało wszelkie podstawy stania się najpopularniejszą miejscową legendą ostatnich lat.
Całość zabudowania oczywiście była ukryta przed niepożądanym ludzkim zaciekawionym wzrokiem. Jedyne co wyróżniało teren, to wystające ponad podłoże trawy dwie rury wylotowe. Zakrzywione na górze niczym peryskop okrętu podwodnego. Łukasz nie wiedział, która wersja opowieści (w tym przypadku można uznać, że szala przechyla się pod definicję plotek) jest prawdziwa, lecz wiedział jedno…kiedy w końcu wróci do domu, nigdy już nie zbliży się do tego cholernego miejsca. Niektóre rzeczy i scenerie naprawdę przyprawiają człowieka o gęsią skórkę…
– Ile ja tu jeszcze będę musiał sterczeć…? – pytał sam siebie w myślach. (Biegnij ! Już prawie…)
Razem z przyjacielem wpatrywał się w ciemniejące i mroczne wejście do bunkra. Prowadziły do niego schody wiodące w dół. Porośnięte były trawą i oblepione zaschniętą ziemią. Odnosi się wtedy wrażenie, że im dłużej przypatrujemy się ciemności, ona zaczyna wpatrywać się w nas…
Nagle obaj usłyszeli coś za sobą. Coś jak szelest w pobliskich krzakach. To miejsce o każdej porze – nie ważne, czy był to słoneczny dzień (a tym bardziej noc), przyprawiało o ciarki i uruchamiało głęboko uśpioną wyobraźnię podsuwającą nam wszelkie straszne i chore obrazy. Umysł to zabawna rzecz…
Kiedy obaj się odwrócili świecąc latarkami w kierunku źródła podejrzanego szelestu, oraz warczenia…? Już było za późno. Przynajmniej dla jednego z nich… Ktoś (lub coś) błyskawicznym i potężnym skokiem przewróciło jego przyjaciela na ziemię. Podmuch zimnego powietrza stworzonego przez rozpędzone cielsko musnął skórę Łukasza na lewym policzku. Zanim zaczął uciekać, zobaczył tylko okropnie zdeformowaną (ludzką?) twarz, oraz zimne, pozbawione jakiejkolwiek cząstki człowieczeństwa oczy.
Więc teraz biegł i biegł… Miał wrażenie, że przebiegł tak wiele kilometrów. Zaczynała atakować go bolesna kolka, jakby tylko popędzała i zachęcała do szybszego biegu. Nagle zza osłony drzew z obdartą korą zobaczył swój samochód zaparkowany i uśpiony na poboczu leśnej ścieżki. Podbiegł do drzwiczek i zaczął je szarpać coraz mocniej. Ale te pozostawały zamknięte…
– Kurwa ! – zaklął w przypływie wściekłości oraz strachu. Jaki ze mnie idiota…
Wyszarpnął z kieszeni kluczyki i wcisnął odpowiedni przycisk do odblokowania zabezpieczenia. Nareszcie otworzył drzwi, szybko wskoczył na siedzenie, ale chwilę męczył się ze wsadzeniem kluczyka do stacyjki. Trzęsące się dłonie nie pozwalały sprawnie uruchomić pojazdu. Serce biło coraz szybciej, aż miał wrażenie, że krew i żyły wewnątrz jego ciała zaczynają płonąć. Jednak w końcu udało mu się odpalić, wrzucił bieg i ruszył przed siebie wzbijając w powietrze kawałki żwiru. Jechał na złamanie karku. Może i nie był aż tak świetnym kierowcą, ale strach zmieszany z adrenaliną może zdziałać cuda.
– O Boże, o Boże… – powtarzał w kółko co chwila, wpatrując się w lusterko, czy aby to coś go nie ściga. Droga z tyłu była pusta. Nie ma szans, żeby to go dogoniło – cokolwiek to było…
Gorączkowo myślał także co z przyjacielem. Zostawił go tam na pewną śmierć!
Karcił się w myślach, lecz obiecał sobie (oraz jemu), że wezwie pomoc, jak tylko dojedzie do pobliskiej stacji benzynowej. Jeszcze raz, tym razem na dłuższą chwilę spojrzał w lusterko.
Pusto.
Starał się oddychać głęboko. Raz…i dwa…
– Co to było do cholery…? To nie była całkiem ludzka twarz. No i te oczy… – Dopiero teraz obraz ułożył mu się w wyobraźni. Te złowrogie oczy nie miały źrenicy ani tęczówki – jedynie samo białko. Nie był pewien, ale był w połowie przekonany, że to coś (albo ktoś) miało na sobie jakby poszarpaną szmatę. Brudną, poplamioną i wymiętą – wydającą się być noszoną przez wiele lat.
W momencie, gdy po spojrzeniu w tylne lusterko, zwrócił wzrok na drogę przed sobą, ujrzał sarnę, (a jednak zostały tu jeszcze jakieś zwierzęta), do której mechaniczny potwór zbliżał się z wielką prędkością.
– Kurwa! – zaklął i ostro skręcił w prawo, tym samym zjeżdżając z prostej ścieżki i zbliżając się do linii drzew usadzonych jakieś kilkanaście metrów od drogi.
– Samochód chwilę gwałtownie podskakiwał na nierówności terenu. Wysoka trawa i pomniejsze krzewy ocierały się ze zgłuszonym zgrzytem o podwozie. Desperacko kręcił kierownicą, ale było już za późno. Z wielką siłą auto uderzyło w gruby pień drzewa. Trochę kory poleciało w górę, a część rozprysła się na boki. Przód samochodu został wgnieciony do połowy maski, a na wszystkie strony posypały się kawałki poskręcanego metalu i szkła. Wewnątrz, towarzysząc ogromnemu hałasowi, otworzyła się poduszka powietrzna. Młody mężczyzna z impetem uderzył twarzą w nabrzmiały worek wypełniony gazem. Z nosa pociekła strużka krwi, oraz kilka soczystych kropli wylało się z rozciętego łuku brwiowego.
Przez ten moment poczuł się, jakby walnęła w niego rozpędzona ciężarówka. W momencie uderzenia twarzą powstał lekki szok. Stracił przytomność, a echo wypadku niosło się jeszcze przez chwilę przez część lasu oświęcimskiego…