Share this post on:

Tom I rozdział 55 fragment.

Ewrest Mentaunt początkowo myślał o tym, aby uciec z pola bitwy i ratować życie. Honor mu na to nie pozwolił. Dlatego, trzymając w ręku lordowską buławę, wydał rozkazy i osobiście objechał konno swoje oddziały, sprawdzając jak te rozkazy zostały wykonane. Czterystu ludzi z piechoty, z których dwie trzecie to łucznicy, ustawił w wydłużony czworobok, liczący w pierwszym szeregu pięćdziesięciu łuczników, chronionych przez pikinierów. Szeregów łuczników było sześć, pierwsze dwa wsparte pikinierami, pozostałe cztery bez osłony. Czworobok, ustawiony szybko i sprawnie, bronił dostępu wroga do rycerstwa i wozów. Ustawiając łuczników w ten właśnie sposób, lord miał zamiar zasypać nadciągającą armię wroga gradem strzał. Nie było teraz czasu na przemyślenia i analizy, wykorzystał najskuteczniejszy układ, jaki udało im się wypracować w czasie ćwiczeń na Plenhedryce, w których to ćwiczeniach pomagały grendule. Ludzie lordów Zachodu, widząc nadciągającą jazdę wroga, nawet nie myśleli wykonywać poleceń swoich dowódców. Wszyscy, jak jeden mąż zrozumieli, kto dzierży władzę i w kim należy upatrywać nadzieję na przeżycie. Ułatwiło to sprawę lordowi z Plenhedryki. Lordowie Rutinii widząc, co się dzieje w ich szeregach, aby się nie kompromitować i nie tracić czasu, którego było coraz mniej, wydali wprawdzie już po fakcie, ale jednak rozkazy, by ich ludzie przeszli pod komendę Plenhedrykanina. Sami schowali się za czworobokiem, z mieczami gotowymi do walki. Lord znając skuteczność, z jaką łucznicy potrafili atakować wroga — ćwiczono to na monstrach — pokładał w nich wielką nadzieję. Pikinierów ustawił między nimi, aby swoimi pikami powstrzymali nadciągającą jazdę, której łucznicy nie zdołają położyć na trawiastej równinie, przysypanej cienką warstwą śniegu. Taktyka łuczników ustawionych w szeregu polegała na tym, że ostrzał prowadzono rzędami. Najpierw strzelał pierwszy rząd, który po oddaniu strzału, klękał na jedno kolano i w tym czasie ładował do łuków kolejną strzałę. Tak samo postępował drugi rząd, po nim trzeci, czwarty i tak, aż do końca. Dzięki takiej organizacji wydłużony czworobok, kiedy już zaczął strzelać, to strzelał ciągłym ogniem, nieprzerwanie. Dla atakującego wroga było to zaporą wręcz nie do pokonania. Pozbawiony wsparcia przez monstra i grendule lord, widząc swój czworobok przez chwilę miał nadzieję w sercu, wkrótce przypomniał sobie o krążącym nad polem bitwy stadzie smoków i ta nadzieja prysła. Postanowił mimo wszystko przeżyć. Przez myśl przeszło mu wspomnienie żony i trójki synów, których zostawił na Plenhedryce. Tymczasem wroga armia zbliżała się powoli, nie męcząc koni. W pewnym momencie lord zauważył przegrupowanie w ich szeregach. Jeźdźcy ustawili się w cztery rzędy, co w odległości jaka dzieliła ich od czworoboku było doskonale widoczne. Co ciekawe i co zmartwiło lorda, rzędy jeźdźców były ustawione szeroko dzięki temu, że jeźdźcy nie stali obok siebie, ale w odległości na długość konia jeden od drugiego. Przy takim ustawieniu atakujących, skuteczność rażenia łuczników malała znacznie, w porównaniu do atakującej jazdy ustawionej koń przy koniu. Lord zrozumiał beznadziejność sytuacji w jakiej się znalazł. Było już za późno na zmianę taktyki obrony, a inna skuteczniejsza, nie była mu znana. Pozostało liczyć na to,
że łucznicy zamiast strzelać możliwie największą ilością strzał, będą dokładniej celować, co dałoby jakąkolwiek szansę na trafienie choćby kilku szarżujących wrogów.
W łucznikach i ich strzałach lord pokładał nadzieję od samego początku. Teraz zauważył, że ich szanse na pokonanie szarży nie będą duże. Tak ustawiona kawaleria pędząc cwałem w czworobok, wbije się w niego i nawet pikinierzy nie będą w stanie jej zatrzymać. Przerwy między jeźdźcami dawały im możliwość omijania przeszkód w postaci dużych kamieni. Lord oczami wyobraźni widział, jak kawaleria wbija się w jego czworokąt niczym widły w stóg siana. Przechodząc bez oporu między łucznikami i pikinierami zgotują im szybką śmierć. Idąc za ciosem, wbiją się w kawalerię kryjącą się za łucznikami i tam zrobią dokładnie to samo.

Kup trylogię „Król Myśli” https://marfish.pl/sklep/ >>>

Zobacz, co czytelnicy napisali o trylogii „Król Mysli” >>>

Tom II rozdział 34 fragment.

Przybysz poklepał po ramieniu głowę rodziny.
— Weź swoje dziewczyny i chodźcie ze mną. Widzę, że kochacie się nawzajem przykładnie. Dla takich jak wy znajdzie się lepsze miejsce od tego ścisku i smrodu — przybysz kiwnął głową na zachętę. — Chodźcie, nie bójcie się mam wóz nakryty plandeką, uchroni was od słońca i deszczu. Moja żona nie może mieć dziecka, ucieszy się na widok waszej małej ślicznotki — dotknął delikatnie palcem czubka noska dziewczynki. — Jak
masz na imię, księżniczko? — Mała odwróciła główkę i wtuliła się w mamę.
— Chodźcie. — Przybysz zaczął torować drogę, młodzi poszli za nim. Faktycznie, miał wóz kryty plandeką, to uwiarygodniło go w oczach jego gości, którzy weszli do środka.
— Emi, przyprowadziłem gości. Mam nadzieję, że nie będziesz się gniewać?
— Ależ skąd — Gorianka się uśmiechnęła. — Napijecie się mleka?
— Chętnie — odpowiedziała kobieta.
— Jak masz na imię?
— Ambirda.
Emi wlała mleko do glinianego pucharu i podała kobiecie.
— Niestety, nie mamy więcej naczyń. Stłukły nam się gdy wóz podskoczył
na kamieniu. Będziecie musieli pić po kolei. Mleka mamy dużo, napijecie
się do syta. Innego jedzenia nie mamy już od kilku dni.
— A skąd mleko? — Ambirda podsunęła puchar swojemu mężowi.
— Idą z nami krowy. Nie widzieliście ich?
— Tam, gdzie byliśmy jest dużo ludzi. Nie widzieliśmy całej grupy, ale
faktycznie krowy słyszeliśmy.
— Mieliście tam co jeść?
— Jedzenie się powoli kończy, ale ludzie na końcu kolumny jeszcze mają
zapasy.
— Nam się skończyło.
W tym momencie Ambirda i jej mąż zasnęli. Mała pogłaskała mamę
po głowie.
— Nie budź ich dziecko, są zapewne zmęczeni, niech odpoczną — Emirda
spojrzała na swojego towarzysza, ten skinął z uśmiechem głową. Emi
przykryła pledami śpiącą dwójkę, wzięła dziewczynkę za rękę.
— Pójdziesz się ze mną pobawić?
304
— Król Myśli tom II —
Mała skinęła główką. Wyszły z wozu. Emi skierowała swe kroki do prymitywnie
zrobionego stołu ofiarnego. Stał niedaleko.
— Co to? — spytało dziecko.
— To taka specjalna zabawka dla dzieci. — Emirda spojrzała na małą
uśmiechnęła się i gestem zachęciła dziewczynkę do wejścia na ołtarz. Mała
nie dała się prosić.
— I co teraz?
— Połóż się. Zobaczysz będzie fajna zabawa, będziesz się śmiała na całe
gardło.
Dziewczynka położyła się. Emirda wyjęła z pochwy mały zakrzywiony,
ostry nożyk.
— Do czego jest ten kwiatek?
— Będę cię nim łaskotać.
— Uwielbiam łaskotki — mała się uśmiechnęła.
— Wiem, każde dziecko je lubi.

Wokół ołtarza gromadziło się coraz więcej Gorian. Wszyscy stali jednak daleko, nikt nie odważył się podejść blisko. Emirda przecięła nożem skórę dziewczynki. Mała śmiała się zabawnie, cofając rękę, po chwili wystawiła ją jednak ponownie. Emirda na oczach zebranych rozcięła sukienkę dziewczynki i zdjęła ją z niej. Mała była wyraźnie rozbawiona. Łaskotanie kwiatkiem sprawiało jej radość. Wystawiała swoje rączki, nóżki, plecy i brzuszek. Emirda nacinała jej skórę. Kiedy dziecko położyło się na brzuchu, kobieta nacięła skórę jej pleców i wbiła pod nią nóż. Trochę czasu zajęło jej zdjęcie skóry z pleców dziewczynki, która śmiała się do rozpuku! Emirda łaskotała ją po całym ciele, zdejmując płaty skóry z jej pleców, pośladków, ud i podudzi. Dziewczynce te łaskotki podobały się, ale w miarę upływu czasu zaczynały być coraz mniej przyjemne. Emirda przekręciła małą na plecy i zdjęła jej skórę z rąk, klatki piersiowej i brzucha. Dziecko krzyczało wniebogłosy, wyjąc i płacząc żałośnie. Jej rodzice zbudzeni krzykiem ze snu wybiegli z wozu. Ambirda widząc, co się stało, podbiegła do stołu. Jej szeroko otwarte oczy były wyrazem niedowierzania. Spojrzała na swoje odarte ze skóry, płaczące maleństwo i nie wiedząc co robić, wzięła je na ręce i zamierzała z nim uciec, jak najdalej. Mała w tym czasie opadła już z sił. Jej ojciec wyjął miecz z pochwy i o nic nie pytając zaatakował Emirdę. Ambirda biegnąc przewróciła się i upadając przygniotła swym ciałem swoją córeczkę. Wnętrzności dziecka rozlały się po leśnym piasku. Ten upadek przerwał na zawsze cierpienie dziewczynki. Do Ambirdy zaczynało docierać to, co się naprawdę stało i kiedy to zrozumiała, jej serce pękło na pół. Uderzenie miecza, które miało spaść na głowę Emirdy zostało przez nią sparowane. Kobieta przeczuwając, że zostanie zaatakowana, kiedy tylko zobaczyła kątem oka atakującego ją mężczyznę, zdążyła wyjąć swój miecz
i zasłonić się nim. Jej partner obezwładnił atakującego, a następnie razem z Emi rzucili go na stół i zdjęli skórę z jego ciała. Tym razem nie poszło im tak łatwo. Mężczyzna bronił się, walczył o każdy kawałek swojej skóry. Grendule były silniejsze. Kiedy dokończyły dzieła, Emi weszła na stół.
— Ludu Gorii! — Zawołała. — Złóżcie ofiarę swemu bogu Antelonowi, tak jak wam nakazał! — Przerwała, spojrzała na przerażony tłum. — Złóżcie ofiarę z tysiąca osób i dziesięciu kolosów, inaczej zdejmiemy skórę z was wszystkich. — Wskazała swą ręką na niebo, na którym skrzyła się ogniem groźna twarz Antelona. — Wasza ofiara zostanie nagrodzona! Zamek, który widzicie w prześwitach drzew, to zamek Derylak. Antelon pobłogosławi i wesprze waszą armię w bitwie. Dostaniecie ten zamek na własność, nikt wam go nie odbierze.

Kup trylogię „Król Myśli” https://marfish.pl/sklep/ >>>

Zobacz, co czytelnicy napisali o trylogii „Król Mysli” >>>

Tom III rozdział 36 fragment.

Była świadkiem kolejnych aktów wandalizmu, jakich dopuszczał się Komun. Z pozoru były one dokonywane bez jakiegokolwiek wcześniejszego schematu. Bellahonna dostrzegała w nich jednakże jakiś plan, pierwotną koncepcję, która nakazywała niszczyć czasem bardzo małe układy gwiezdne, zamieszkane przez społeczeństwa będące na bardzo jeszcze prymitywnym poziomie rozwoju, a zostawiać wielkie konglomeraty współpracujących ze sobą mieszkańców planet znajdujących się w odległych od siebie układach gwiezdnych. Bywało też odwrotnie, Komun ze szczególnym okrucieństwem niszczył właśnie takie struktury, których aż było żal. Bellahonna przyglądała się, nie interweniowała, nie ujawniała się. Chciała zrozumieć i powoli w jej głowie coś zaczęło się
układać, coś zaczynało być ze sobą spójne. Śledząc Komuna przyglądała się Eriadzie. Wszystko tu było doskonale urządzone, piękne, wydające bardzo pozytywną opinię o swoim stwórcy. Bellahonna widząc kolejne zniszczenia, oglądając śmierć biliardów istnień, przejawiała coraz większą chęć, wręcz potrzebę przerwania tego barbarzyństwa. Tylko ona mogła tego dokonać! Pytanie, w jaki sposób, pozostawało otwarte i bez odpowiedzi. Podążając za Komunem i przyglądając się Eriadzie zastanowiła się, ile centylionów istnień zamieszkuje ten cudowny Wymiar. Kolejnym pytaniem było, ile istnień zamierza wyniszczyć Komun, bo podejrzewała, że nie wszystkie. Niektóre społeczności były przez niego regularnie odwiedzane, a z każdą wizytą obdarowywane prezentami w postaci nowych wynalazków i odkryć w nauce. Bellahonna znalazła nawet planetę, na której Komun czczony był jako stwórca, na której nie było już śladów po Bibianie. O co tu chodzi? Zastanawiała się i nie potrafiła dociec prawdy. Nie mogła odkryć, czym kierował się Komun niszcząc jednych, a hołubiąc drugim. Komun wciąż przemieszczał się z jednego Wszechświata do drugiego, z jednej galaktyki do drugiej. Bellahonna już nieco tym znużona, podążała za nim, wciąż szukając w swoim umyśle sposobu na uruchomienie podstępnego planu. Pewnego razu lecąc za Komunem znalazła się na pewnej skalistej planecie. Sam widok tego kosmicznego ciała nie wydawał się niczym nadzwyczajnym. Planeta w szarym kolorze, pokryta z zewnątrz litą granitową skałą nie była czymś wyjątkowym. Boski zmysł Bellahonny wyraźnie wskazywał, że na planecie istnieje życie. Świadczyły o tym fale mózgowe otaczające skalną skorupę planety. Na zewnątrz nie było widać mimo to żadnych śladów życia. Bogini zauważyła, jak Komun wnika do wnętrza tej planety. Poszła jego śladem. To, co zobaczyła, napełniło ją
zdumieniem. Wewnątrz istniał bowiem normalny świat. Wszystko, co znajdowało się w środku planety, istniało tak, jakby było osadzone na jej skorupie, a nie wewnątrz niej. W środku świeciło słońce, po niebie snuły się chmury, woda otaczała oceanami kontynenty. Na powierzchni lądów piętrzyły się góry, płynęły rzeki, rosła roślinność, żyły zwierzęta i żyli też ludzie. O ile można było ich nazwać ludźmi, bo nie byli oni budową swojego ciała podobni do żadnych widzianych dotąd ludzi zamieszkujących Eriadę. W ich organizmach płynęła krew, oddychali powietrzem, w którym występował tlen. Wszystko z pozoru było normalne i gdyby nie to, że Bellahonna doskonale wiedziała, że znajduje się wewnątrz, a nie na powierzchni planety, nigdy nie powiedziałaby, że jest inaczej. Bibiana odwróciła ten świat, zamykając wszystko w środku. Jak jej się to udało? W jaki sposób tego dokonała? Co było tu prawdą, a co iluzją? Lista pytań, na które brak było odpowiedzi, wydłużała się coraz bardziej. Komun obserwując ludzi zamieszkujących wnętrze tej planety, zaglądając do ich umysłów nagle się zezłościł. Nietrudno było się domyślić, że coś poszło niezgodnie z jego oczekiwaniami. Prawda okazała się przykra dla niego. Ludzie nie uwierzyli, nie poddali się jego sugestii i nie uznali go za swojego stwórcę, wciąż wielbiąc Bibianę. Wściekły do granic absolut wywołał falę wybuchów wulkanicznych, które w krótkim czasie tak zatruły wnętrze Planety, że zrobiło się ciemno i gęsto od dymu, w którym unosiły się związki siarki. Ludzie, zwierzęta, rośliny wszyscy udusili się w ciągu jednej doby. Komun opuścił wnętrze planety i na oczach zdumionej Bellahonny posłał w jej kierunku tak potężną wiązkę mocy, że skalne ciało niebieskie rozpadło się w drobny pył. Bellahonnę dopadło uczucie głębokiego żalu. Ten świat był cudem, był zaprzeczeniem wszystkich praw, a mimo to Komun zniszczył go. Czym wykazał całkowity brak szacunku do konstruktora i stwórcy tego cudu, a jednocześnie wykazał się brakiem poczucia szacunku dla niespotykanego nigdzie dzieła stwórczego. Bellahonna oczyma wyobraźni widziała miecz Ariona Kambeldona, który jawił jej się jako narzędzie sprawiedliwości. Tymczasem Komun pomknął do innego Wszechświata. Bellahonna poleciała za nim, myśląc coraz intensywniej o tym, w jaki sposób powstrzymać działania tego nikczemnika. Galaktyka, do której dotarła tuż po nim z wyglądu przypominała Immanorium Zaziantego. Była, o dziwo stworzona z koinomaterii, mimo iż istniała we wszechświecie zbudowanym z antymaterii. Podobnie było z planetą, na której… O dziwo! Żyli ludzie o wyglądzie dokładnie takim samym jak ludzie z Planety Zaziantego. Udowodniło to już dawno dowiedzionego geniuszu Bibiany. Komun, co wynikało z jego zachowania, zobaczył ich po raz pierwszy na oczy. Przyjrzał im się uważnie. Okrążył planetę, zapoznał się z panującym na niej ludem, z tym jak ludzie tu żyją, kogo czczą i jakie mają perspektywy dalszego rozwoju. Bellahonna nie spuszczając z oczu Komuna, robiła dokładnie to samo, co on. Ludzie niczym nie różnili się od tych z Planety Zaziantego. Byli jednak bardziej rozwinięci technologicznie. Poruszali się po planecie samochodami napędzanymi silnikami spalinowymi, latali samolotami, wytwarzali energię elektryczną z paliw kopalnych, mieli duże osiągnięcia w wielu dziedzinach sztuki, nauki, inżynierii i medycyny. Jedno, co odróżniało ich od ludzi z Planety Zaziantego, to fakt, że nie posiadali oni magii. Komun przyglądał się im z zainteresowaniem. Widać było, że rozważa coś w swoim umyśle. Nagle jakby machnął ręką i odleciał w przestrzeń. Bellahonna widziała wyraźnie, jak zatrzymał się w pewnej odległości od planety i skupiając swoją moc przymierzał się do zniszczenia planety.
Nie! — krzyknęła zdecydowanie, ujawniając się i zasłoniła sobą obiekt, który za chwilę miał przestać istnieć. — Nie rób tego!
Komun natychmiast otoczył ją swoją mocą, obezwładnił i pozbawił jakichkolwiek możliwości ruchu. Nie zabił jej jednak, co jak się okazało, było największym błędem, jaki mógł popełniać. Bellahonna zdała sobie z tego sprawę i choć skrępowana i pozbawiona mocy, uśmiechnęła się w duchu tryumfalnie.
— Jesteś mój, skurwielu — pomyślała. Oczami wyobraźni widziała wbijający się w ciało Komuna miecz Ariona Kambeldona, Miecz Biksbitu.
Nie wiedziała jeszcze, jak do tego dojdzie, nie wiedziała, jaka będzie za to cena, ale była pewna, że tak się stanie. W Wymiarze Zaziantego, aby zabić boga potrzebnych było dwóch innych bogów. Tu ta zasada nie będzie obowiązywała. Miecz Biksbitu zrobi to, do czego został stworzony — odbierze życie!

Kup trylogię „Król Myśli” https://marfish.pl/sklep/ >>>

Zobacz, co czytelnicy napisali o trylogii „Król Mysli” >>>

2 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *